Info

avatar krzysieksobiecki z miasteczka Kraków. Przejechałem 31503.06 kilometrów w tym 807.80 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 22.33 km/h, więc szału nie ma :-)


baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy krzysieksobiecki.bikestats.pl

Linki


Fotografia


Wpisy archiwalne w kategorii

wyprawy

Dystans całkowity:3291.90 km (w terenie 135.00 km; 4.10%)
Czas w ruchu:162:54
Średnia prędkość:20.21 km/h
Maksymalna prędkość:76.00 km/h
Suma podjazdów:37483 m
Liczba aktywności:21
Średnio na aktywność:156.76 km i 7h 45m
Więcej statystyk
  • DST 127.30km
  • Teren 5.00km
  • Czas 05:29
  • VAVG 23.22km/h
  • VMAX 58.00km/h
  • Podjazdy 653m
  • Sprzęt AWOL
  • Aktywność Jazda na rowerze

Karkonosze - Ślęża - Wrocław

Sobota, 24 września 2016 · dodano: 26.09.2016 | Komentarze 0

Relive

Strava

Zdjęcia



Budzi mnie hałas z pokoju obok. Głośna rozmowa, śmiech, bełkotliwe wspomnienia, w których dominuje wątek heroicznego pijaństwa w różnych miejscach Polski. Staram się zbudować dźwiękoszczelną barierę i mentalnie odgrodzić się od tych żałosnych wynurzeń. Nadaremnie. Przestrzeń wokół wypełnia się, gęstnieje i napiera. W końcu pękam, naciągam majty. Pukam. Bydlęca metafizyka w zmęczonych oczętach. Bezgraniczne zdziwienie. Wiem, że nie będzie łatwo … Stanowczo dopominam się jasnej deklaracji, kiedy skończy się ta impreza. 20 min … Wracam i czekam. Ciche rozmowy i komentarze znów stają się głośne. Pod oczyma znajduję piasek zmęczenia. Zerkam na zegarek – pierwsza w nocy. Narasta we mnie irytacja, w tym stanie na pewno nie zasnę. Wtem z łóżka obok wstaje jeden ze współspaczy. Jest taki spokojny. Podziwiam jego opanowanie. Słyszę, z jaką bezczelną arogancją musi się zmagać. Ruszam ze wsparciem. Za dużo we mnie złości, więc od progu walę prosto z mostu co myślę. Efekt jest natychmiastowy. Zasypiam, choć sam nie wiem, czy to efekt „ciszy”, czy uwolnionych złych emocji. Kolejne przebudzenie. Piąta rano. Zwijam swoje graty, zamykam po ciuchu drzwi i zaczynam się pakować w korytarzu. Schodzę na dół, nastawiam czajnik. Śniadanie, dwie kanapki na drogę i kubek kawy. Na dworze zimny świt. Zjeżdżam na przełęcz Kowarską, a potem skręcam w drogę ku Kamiennej Górze. Czuję bagaż zerwanej nocy, więc rezygnuję z podjazdu na Przełęcz Rędzińską od Pisarzowic. Poza tym marzy mi się kolejna kawa, coś ciepłego do jedzenia. Pocieszam się myślą, że być może wrócę tu, w przyszłym roku, podczas Maratonu Podróżnika (Emes, masz moje poparcie! :-)). Tymczasem w zimnych dolinach ścielą się mgły. Co chwila zatrzymuję się by robić zdjęcia. W końcu wypijam upragnioną kawę. Nowe siły. W Witkowie skręcam w lewo i jadę wprost pod wzniesienia góry Gawron, w masywie Trójgarbu. Zaczyna się las, wąska kamienista ścieżka, trochę korzeni i trudniejszego offrodu. Wjeżdżam na kulminację garbu. Porfirowe rdzawe szutry, ochrowe pola i pustka. Piękne miejsce i rad jestem, że tak poprowadziłem tę drogę. Szczawno Zdrój, Pogorzała, Witoszów. Sporo szybkich zjazdów na przedpole Sudetów. Świdnicę mijam okrajkami, na chwilę tylko zatrzymując się nad zalewem. Płasko. Na horyzoncie wyrasta Masyw Ślęży – najwyższa góra Sudetów w paleogenie. Ładnie tu. Na drogach ślady po tegorocznych mistrzostwach Polski w kolarstwie szosowym. Staję w Sobótce. Kolejna kawa i dwie jagodzianki. Kameralne drogi kończą się na krótkim odcinku krajowej 35-ki. Stresujący, sobotni sznur samochodów. Zmykam w Gniechowicach. Przez chwilę siedzę na kole triatlonisty, który ostatecznie mnie zostawia. Wrocław coraz bliżej. W Bielanach Wrocławskich wrze jak w ulu. No i jestem we Wrocławiu. Szybko poszło, choć sam przejazd przez to miasto nie należy do najprzyjemniejszych. Agresywni kierowcy, ścieżka rowerowa, raz z prawej, raz z lewej strony drogi – miasto udaje, że jest przyjazne rowerzystom. Na dworcu jestem ok. 13:20. Przebukowuję bilet na wcześniejszy pociąg do Krakowa. Jeszcze kanapka, coś do picia. Peron. W IC puste wieszaki na rowery. Pociąg rusza, a ja przebieram się w toalecie. Włączam muzykę. Almunia. Miarowy stukot kół usypia. Pod powiekami lecą obrazy z minionych sześciu dni. Zatrzymuję się przy niektórych na dłużej. Wciąż jestem „tu i teraz”, które jednak powoli oddaje pola temu, co przede mną – w powrotach od zawsze widziałem zapowiedź nowej przygody…
Kategoria wyprawy


  • DST 102.50km
  • Czas 05:16
  • VAVG 19.46km/h
  • VMAX 70.60km/h
  • Podjazdy 2481m
  • Sprzęt AWOL
  • Aktywność Jazda na rowerze

Przełęcz Okraj - Przełęcz Karkonoska - Przełęcz Okraj

Piątek, 23 września 2016 · dodano: 26.09.2016 | Komentarze 0

Relive

Strava

Zdjęcia



Budzę się bladym świtem. Przez chwilę jeszcze grzebię nogami pod ciepłą kołdrą, ale już czuję, że pora wstawać. Organizm domaga się ruchu, działania. Więc akcja: porządkuję pokój, potem szybkie śniadanie, pakuję tylko niezbędne drobiazgi i wychodzę przed schronisko. Zimno, ale to ten rodzaj górskiego chłodu, który znam i lubię. Dopinam kurtkę i zjeżdżam do Kowar, gdzie u stóp św. Nepomucena robię sobie, krótką przerwę. Ściągam kurtkę i rękawki, zmieniam rękawiczki. Ruchliwa droga u stóp Karkonoszy, hopki na których można się dogrzać i kilka prostych z widokami na góry. W końcu Karpacz, skręt w lewo i zaczynam podjazd w górną część miasta, w okolice kościółka Wang. Prawie 5 km i 270 m w górę … zajmuje mi 26 min jazdy. Nie staję, nie robię zdjęć, kręcę spokojnie. Z góry śmiga kolarz, po chwili jeszcze jeden – ciekawe jak będzie dalej? Od Wangu w dół, przez Sosnówkę do Borowic, do drogi Sudeckiej i podjazdu na Karkonoską Przełęcz. Przed dalszą jazdą odwiedzam jeszcze przydrożne krzaczki … Staruję. Czuję emocje związane z próbą, na „najstromszym podjeździe w Polsce”. Przypomina mi się, jak wielokrotnie będąc w Karkonoszach omijałem ten szlak, poprowadzony wąską strużką asfaltu, na wprost, ku górze. Z perspektywy roweru ta optyka całkowicie się odwraca. Obiecuję sobie nie schodzić z roweru i jechać cały czas co najmniej ze średnią 7 km/h. Jestem tu pierwszy raz, więc nie za bardzo wiem, czy trzymać się łuku drogi, czy skręcać w mijane wąskie asfalty. Patrzę w ekran nawigacji. Wyrysowany ślad robi ostry skręt w lewo. Ściana. Mur. Wrzucam na młynek i zapinam ostro. Ulala. Nachylenie zmienia się szybko na 3% – 9% – 15% i gdy dobija do 20% ściana kończy się gwałtownie. Baranieję, bo przede mną ukośny asfaltowy trawers przez wiatrołom, albo kompletnie zawalony kamieniami stary holweg … w który ochoczo zaprasza mnie nawigacja :-) Błąd. Muszę zawrócić. To nie tu. Zjeżdżam ścianą do łuku drogi i kręcę łagodnie dalej. Ale wtopa … jeszcze czuję ją w nogach. Pojawia się wątpliwość, jak będzie na właściwym podjeździe. No i w końcu, jest … Tak, poznaję ten znak, był na kilku zdjęciach widzianych w sieci. To tu! Początek nieomal analogiczny do tego sprzed paru minut. Ostra walka na pierwszej ściance, potem „wypłaszczenie” i kolejna ścianka. To rzeczywiście najtrudniejszy podjazd jaki dotąd robiłem, a trudność to nachylenie, nie długość – bo zasadnicza część to raptem 3.3 km. Na „wypłaszczeniu” sięgam po bidon; krótki łyk na bezdechu, nieomal zrzuca mnie z roweru … Głupi pomysł. Mijam napisy, tablicę parku narodowego … Ostatnia ściana. Czuję, że chwila nieuwagi, dekoncentracji, utraty rytmu i góra zrzuci mnie z roweru. Nawet nie próbuję zygzaków, jest za wąsko, więc tnę na krechę. Przypomina mi się segment „Rzeźnia pod Makowem”, gdzie brakowało mi tchu i „Rdzawka”, nad Rabką, gdzie z sakwami wdrapałem się, na limesie swoich możliwości. Tu czuję zapas, ale oznacza on tylko tyle, że mógłbym tak dłużej, ale nie szybciej. Rzednie las, coraz więcej światła wokół. Staję na pedałach i końcówkę podjeżdżam finiszując. Buuummm – przełęcz Karkonoska! Autobusy, kilka grup turystycznych, totalne przeinwestowanie czeskiej strony tego miejsca, … czuje się tak, jakbym nurkując, wynurzył się nie tam, gdzie planowałem. „Kannst du ein Foto von mir machen?” – zziajany sklecam pytanie w języku, którego nie używałem od lat. Jest pamiątka. Kręci mi się nieco w głowie, od endorfin, wysiłku i pulsujących skroni. Wrzucam na siebie kurtkę, zmieniam chustkę na głowie i siadam na granitowym bloku. Kilka chwil, by uwolnić satysfakcję gapiąc się w niebo. Czekolada rozpływa się w ustach. Baton chrupie „andrutowo”. Mam już ochotę na zjazdy. Szeroka i gładka droga – który to już zjazd podczas tej wrześniowej wyprawki? Jadę w nieznane, bo nigdy nie byłem po tej stronie Karkonoszy. Dolina Łaby. Szpindlerowy Młyn i znów napotkany św. Nepomucen – jakie to typowe dla Sudetów. Ciągle w dół i smaczne myśli, w którym „układam plan” na wczesny obiad. Do miejscowości Virchlabi zjeżdżam z obwodnicy, stromymi jak diabli uliczkami, przez osiedle jednorodzinnych domków. „Pod everesting za stromo” … Pod parasolem, w słońcu, zimne piwo i gorąca fajka. Czekam na stek i zupę z grzankami. Kawa i ciasto w formie deseru. Trzy kwadranse, po których czuję pełną regenerację. Z remontowanej krajówki o numerze 14 skręcam w drogę do Czarnej Doliny (Černý Důl). Podjazd. Bardzo przyjemny, słoneczny fragment. Czarny kot przebiega mi drogę. A potem widzę same koty … Zwalniam. Organizm po kawie dopomina się postojów. I z górki. Nawigacja podpowiada, że przede mną ostatnie 11 km i prawie 400 m podjazdu. Przeliczam to sobie naprędce i wiem, że to jakieś 50 min jazdy. Jest pusto, a dolina stopniowo rozszerza się w miarę podjazdu. Piękny odcinek. Ostatnie kilometry przyspieszam. Okraj. W schronisku wciąż pustki. Prysznic, zmiana ciuchów. Skrzypią schody, trzaskają drzwi. Schodzą się turyści. Wskakuję do baru obok. Pajda chleba ze smalcem i skwarki, które wyławiam drewnianą łyżką. Piwo. A potem „czas pomyka”. Pusty dotąd pokój zasiedlają nowe osoby: Jurek, Krzysztof i Marek dotarli tu na swoich 29-nerach. Przegląd rowerów, trochę o AWOL-u, trochę o „sztywnych” góralach. Umawiamy się na dalsze pogaduchy. Tymczasem idę na spacer. Dogasa słońce, a ja wbijam w cybuch kolejną porcję tytoniu. Opowieści i żarty. Dzięki Panowie za to spotkanie!
Kategoria wyprawy


  • DST 114.00km
  • Czas 06:05
  • VAVG 18.74km/h
  • VMAX 58.00km/h
  • Podjazdy 1807m
  • Sprzęt AWOL
  • Aktywność Jazda na rowerze

Radków - Przełęcz Okraj

Czwartek, 22 września 2016 · dodano: 26.09.2016 | Komentarze 0

Relive

Strava

Zdjęcia


Rest Day :-) Słońce, wiatr, kolory. Jesień w powietrzu. Pierwszy dzień jesieni. Ruszam wesoły, ale od pierwszych metrów czuję brak. Czegoś mi brak. Coś uwiera. Po dwóch kilometrach już wiem. Zawracam. Wbiegam na piętro schroniska. Jest, stoi i czeka – mój kubek „dlaczego mnie zostawiłes?”. Jedziemy. Trochę pod górę, całkiem sporo nawet, do drogi, tej szerokiej, ujętej w 100 zakrętów, no wiesz … do Radkowa. Szalony zjazd rozgrzewa, pomimo chłodnego poranka. A dalej … no cóż, przez Czechy najbliżej, czyli na Brumov, przez rdzawe pola, alejami, ku słońcu. Miasto należy objechać dołem, by skręcić w prawo i przez skalną bramę dostać się na Rynek. Zabytkowy klasztor i drugie śniadanie. Przed samą granicą zawijam pod jabłoń. Kusi czerwienią owoców. Rynek w Mieroszowie i piękna dolina ku Sokołowsku. Co za miejsce! Odpuszczam ambitne tury, na rzecz szerokiej szutrówki. Rest day. Robię pętlę, przez zalesione wzgórza na południe od Wałbrzycha. Nowe asfalty na zjazdach. Dobromyśl. Kochanów. Różana. Optymistycznie. W Czartowskich Skałach chowam rower w krzakach i idę na spacer. Pionowe myśli, dotykam skały. Nie mogę powstrzymać pocenia się palców … Wspinacze wiedzą co jest na rzeczy :-) W Chełmsku Śląskim wracają stare wspomnienia: praca na uczelni, praktyki studenckie, miniona beztroska sprzed lat. Na ulicy Polnej znajduję restaurację z domową kuchnią. Mijam Góry Krucze, Lubawkę i już jestem, u stóp Karkonoszy. Na deser podjazd, najpierw na przełęcz Kowarską, a potem wyżej, pod Czarny Grzbiet Karkonoszy, na Okraj. W schronisku kilka osób i pusty pokój. Zostaję tu na dwa dni. Słońce obniża pułap. Ciepło dnia ustępuje przed chłodnym wieczorem. Pora zapalić fajkę i spotkać się z ludźmi.
Kategoria wyprawy


  • DST 128.00km
  • Czas 07:13
  • VAVG 17.74km/h
  • VMAX 63.00km/h
  • Podjazdy 2458m
  • Sprzęt AWOL
  • Aktywność Jazda na rowerze

Jesenik - Radków

Środa, 21 września 2016 · dodano: 26.09.2016 | Komentarze 0

Relive

Strava

Zdjęcia


Z Jesenika wyjeżdżam po 8-smej rano. Po dwóch intensywnych dniach, dziś krótszy dystans, choć równie górzysty. Ostatnie pomruki zimnego frontu, znaczą drogę przelotnymi opadami. Slalomem między pasmami górskimi Jeseników wydostaję się na południowe przedpole Masywu Śnieżnika. Boczne drogi – zapewniają kameralność i pozwalają skupić się na samej jeździe. W Starym Mieście pod Śnieżnikiem znajduję przysklepową cukiernię. Wyborna kawa jest wstępem, do równie smakowitego podjazdu na przełęcz Płoszczyna. A potem … porywa mnie zjazd, na którym piszczą mokre klocki hamulcowe. Jestem „u siebie”, znam te strony bardzo dobrze, choć głównie z zimy i wyjazdów narciarskich. Mijam Czarną Górę i solidny podjazd pod Puchaczówkę. I znów w dół. Przede mną płaskie dno Kotliny Kłodzkiej, sudeckie drogi-aleje. Nad głową ołowiane niebo zwiastuje kolejny deszcz. Wczesny obiad w Bystrzycy Kłodzkiej. Kierunek – Przełęcz Spalona i deser w schronisku Jagodna. Dogadzam sobie … ale najpierw, muszę odstać dłuższą chwilę, bo mżawka zamieniła się w ulewę. Jadę. Wspinam się. Znów leje, ale drzewa dają wystarczającą osłonę, by kontynuować podjazd. Na Spalonej wychodzi słońce. Słodkie racuchy z borówkami – dzięki za rekomendację tego miejsca dla „kolegi Podjazdy”, z jedynego, słusznego forum rowerowego w tym kraju ;-). Droga iskrzy odbitym światłem. Promienne kurtyny. Pachną grzyby, pachnie cały las. W dolinie Orlicy znajomy krajobraz przywołuje zakodowane wspomnienia. Oddycham tym miejscem. Duszniki Zdrój, jak każde „szanujące się” uzdrowisko wita mnie dymem z sanatoryjnych kominów ;-). Zadbany Park Zdrojowy, strome wąskie uliczki, przez które wyjeżdżam kierując się na Karłów. Na niebie słońce ostatecznie wygrywa walkę z chmurami – szkoda, że niedługo schowa się za horyzontem. Znów w górę, zakosami, po kiepskich asfaltach. Pod Szczelińcem zrolowane w białe worki siano – dawno nie widziałem stokrotek. I noc. Ciemny las na dojeździe do schroniska Pasterka. Ujadający pies, w końcu merda ogonem na powitanie. Nie taki straszny, bo po chwili „je mi z ręki”: leżąc na grzbiecie, przebiera łapami, gdy tarmoszę go po podbrzuszu. Zaufał. Pusty pokój. Prawie puste schronisko. No „Konec Sveta” normalnie …

Kategoria wyprawy


  • DST 190.80km
  • Teren 5.00km
  • Czas 09:37
  • VAVG 19.84km/h
  • VMAX 61.20km/h
  • Temperatura 14.0°C
  • Podjazdy 2681m
  • Sprzęt AWOL
  • Aktywność Jazda na rowerze

Makov - Jesenik

Wtorek, 20 września 2016 · dodano: 26.09.2016 | Komentarze 0

Relive
Strava
Zdjęcia


Poranek witam nieśmiałym otwarciem rolet. Na niebie mozaika błękitów i szarości. Wieje. Pobliska droga nie zdążyła jeszcze obeschnąć po nocnym opadzie deszczu. Ogarniam wzrokiem pokój – mam wrażenie, że mógłbym spakować się w 2 minuty. Otwieram okno. Krótka gimnastyka, standardowa, codzienna seria pompek na pobudzenie krążenia, trochę rozciągania i wskakuję pod prysznic. Śniadanie zjadam sam. Niestety boli brak kawy! Sprawdzam rower, znoszę sakwy; dziś prawie 200 km więc staram się trzymać w „czasowych ryzach”. Ruszam i od razu zaczynam konsekwentnie piąć się ku przełęczy Bumbalka, w górach Wsetyńskich. Kręcę nieśpiesznie, delektując się jazdą i kompletnie umyka mi moment, w którym zaczyna kapać deszcz. 300 m różnicy wysokości bezwzględnej, na odcinku nieco ponad 9 km zajmuje mi 45 min … Sporo, ale robię też przerwy na zdjęcia. No i walczę z wiatrem, który nie dość, że przybiera na sile, to zdaje się umacniać w kierunku z którego wieje – czyli prosto w twarz… Zjazd do doliny rzeki Dolna Beczwa jest genialny: szeroka i pusta droga przecina zalesione zbocza. Ustaje mżawka i na dłuższy moment wychodzi słońce, które kontrastuje z sino-stalowym niebem. W Rožnovie pod Radhoštěm mijam kemping i skręcam w prawo. Kolejny, krótki podjazd i znów w dół, pustawą krajówką, przez liczne pagórki na Nowy Jiczin, tym samym opuszczam Karpaty i wjeżdżam w Morawy. Pierwszy postój, na pierwszą kawę wypada na rynku w Jiczinie. Ładne, zadbane miasteczko. Krótka rundka wśród starych kamienic, podczas której robi się słonecznie – a deficytowe jak dotąd ciepło rozleniwia. W końcu ruszam dalej. Szybko dojeżdżam do doliny rzeki Odry i zjeżdżam na wygodną ścieżkę rowerową. Zresztą tych ostatnich jest tu sporo, wszystkie dokładnie opisane w punktach startu/mety i oznakowane w terenie. Wybieram tę wzdłuż Odry – prowadzi przez wioski, obok głównej szosy. Mijam liczne bary, pensjonaty, ciągle mając „niejako pod ręką” koryto Odry. Ten przyjemny i bardzo kameralny odcinek kończy się skrętem w prawo, w drogę 442, która wyprowadza na wierzchowinę pagórków rozdzielających doliny Odry i Morawicy. Okropnie wieje. Zimny północno-zachodni wiatr, przenikliwy i wszędobylski. Błogosławię moment w którym spakowałem ciepłe rękawiczki. Licząc na słabsze porywy wiatru zjeżdżam w meandry doliny Morawicy. Przy remontowanej zaporze w Krużberku skręcam w lewo, w kolejną drogę rowerową, wiodącą lewymi zboczami doliny, wzdłuż zbiornika. Wąski asfalt pod koniec zamienia się w szutrowy, dwukilometrowy podjazd przez sosnowy las. Rozkołysane drzewa. Pustka. Jest pysznie. Zjeżdżam nad północno-zachodni skraj zbiornika i drogą 46 znów wyjeżdżam na wierzchowinę. Lodowaty wiatr wtłacza się ponownie w usta, pod zakamarki rękawów kurtki. Mały bar we wsi Roudno witam z nieskrywaną radością. Zamawiam obiad, wskakuję w kurtkę i siadam w słońcu. Ciepły cybuch fajki. Myślę o dystansie który przede mną: 60 km pod wiatr, z przejazdem przez Masyw Pradziada. Z wjazdu pod sam szczyt już zdążyłem zrezygnować wcześniej. Gorąca zupa cebulowa z grzankami i knedliki z gulaszem – „królewski zestaw” :-). Rozgrzany ruszam dalej: długie proste zdają się nie mieć końca. We wsi Bridlicna kupuję czekoladę „Studencką”. Bakalie mają chyba w sobie magiczną moc, bo nagle wszystko nabiera rumieńców. Wraca radość z jazdy, cieszy początek podjazdu pod Jeseniki. Nisko zawieszone słońce wpada w ciepły zakres barw, prześwietla krajobraz. Coraz dłuższe cienie, coraz bardziej strome góry. Zmrok witam gdzieś w Małej Morawce. Pusta droga i 50 metrów, które doświetlam lampą. Jadę równo, bez szaleństw, nie ścigam się z czasem. Kumuluję ciepło, którego ciagle brak. Zimne, górskie powietrze przypomina mi wyjazdy wspinaczkowe w Tatry, gdy na podejściach pulsowały skronie i rwał się oddech. Kolejne tabliczki czekolady i wreszcie jestem w miejscu, skąd czeka mnie już tylko zjazd. Vidly – mała wiata pod lasem. Pod kask zakładam suchego buffa. I zjeżdżam. Po kilkudziesięciu metrach muszę jednak złapać kolejny postój, by skorygować mocowanie lampy tak, by doświetlała dłuższy fragment drogi. Od razu lepiej. Dokręcam, przyspieszam. Cała droga dla mnie, jak podczas zjazdu w rumuńskich Fogaraszach. Z rozpędu mijam miejsce noclegu i dojeżdżam do Jesenika. Rzut oka na mapę i zawracam. Po dwóch kilometrach zawijam pod mały pensjonat. Do dyspozycji mam cały apartament z kuchnią. I lodówkę, w której znajduję wszystko co potrzebne: od sera i wędlin, soków, napojów, po piwo i wino. Kartka z cennikiem podpowiada, ile koron będę musiał zostawić przed wyjazdem, jeśli zechcę skorzystać z tych dobrodziejstw. Zalewam wrzątkiem liofa, parzę herbatę i wskakuję pod prysznic. Kolację przepijam dwoma butelkami piwa Holba Premium. Jest sieć, więc „komunikuję się” ze światem, choć, gdzieś głęboko we mnie, już pojawia się oczekiwanie następnego dnia. Umacniam w sobie ten stan, podsycam go przeglądając mapę i linię dalszej trasy. Trudno mi uciec przed frazesem, ale zasypiam z myślą o tym, że dobrze jest czerpać siłę z tego, co nas motywuje i uszczęśliwia.
Kategoria wyprawy


  • DST 179.00km
  • Teren 5.00km
  • Czas 08:42
  • VAVG 20.57km/h
  • Podjazdy 2025m
  • Sprzęt AWOL
  • Aktywność Jazda na rowerze

Kraków - Makov

Poniedziałek, 19 września 2016 · dodano: 19.09.2016 | Komentarze 0

Relive
Strava
Zdjęcia

Z Krakowa wyjeżdżam po cichu, w końcu miasto dosypia ostatnie godziny przed porannym, poniedziałkowym spleenem. W wąskiej strudze światła przedniej lampki pojawiają się krótkie, cienkie białe kreski. Mży. Mokre bulwary wiślane, bursztynowy Wawel i jasne, ledowe uliczne lampy. Wilgoć. Na Tynieckiej pada już na całego, powoli przestaję też omijać kałuże - bo i po co, skoro i tak będę mokry? Omijam Skawinę i znaną sobie drogą podążam ku Kalwarii Zebrzydowskiej. W strugach deszczu trudno oderwać się myślami od kontroli drogi, pozalewanych wodą dziur i śliskich wybojów. Na krajówce do Wadowic zaliczam za sprawą pędzących ciężarówek kilka pryszniców, przez co lewy bok mojego ciała coraz mocniej domaga się ciepła. W Wadowicach zjeżdżam więc na stację, kupuję duży kubek kawy i hot-doga. Po chwili siedzę już ponad pokaźnych rozmiarów kałużą wody. Przemiła Pani z obsługi stacji zapewnia, że to "na prawdę żaden problem". Uśmiecham się. Klikam w telefon i gdy kawa przełamuje wewnętrzny chłód zmagazynowany w kościach ruszam dalej. W bliskim już Andrychowie zjeżdżam w końcu w boczną drogę i zaczynam podjazd pod Przełęcz Kocierską w Beskidzie Małym. Co za ulga, jest cicho, a mglisty las jeszcze potęguje to wrażenie. Gdzieś w połowie podjazdu stwierdzam, że moje oczekiwania sprzed dwóch dni, względem napędu, były nazbyt optymistyczne. Łańcuch zaczyna chrobotać na kasecie, więc szykuje się wizyta w serwisie. Cóż i tak wytrzymał prawie 7200 km. Na przełęczy nie bawię za długo; krótki postój od razu kończy się dygotem ciała. Dopinam kurtkę i zjeżdżam. Zastanawiając się, czy kaseta przyjmie nowy łańcuch, wyrzucam sobie, że nie zmieniłem całego napędu przed wyjazdem: w końcu nowy zestaw leży w garażu od kilku, dobrych tygodni. Nad Zbiornikiem Żywieckim skręcam w lewo, ku miastu, tym samym rezygnuję z przejazdu przez Przełęcz Salmopolską. Po kilku kilometrach, na szczycie niewielkiej hopki w oczy bije reklama serwisu rowerowego. Stoi tuż przy drodze! Genialnie. Serwisant nie wierzy w moje przekonanie co do jakości kasety, proponuje więc wymianę łańcucha i kilka testowych rundek na pobliskim podjeździe. "Jak będzie źle, wrócimy do starego łańcucha". Szybko go zmienia, a ja z radością stwierdzam, że dogaduje się on z kasetą! Co prawda gdy stanę na pedałach i mocniej przycisnę przeskakuje w dół kasety, ale gdy podjeżdżam "z siodełka" wszystko działa idealnie. Decyduję się więc na zamianę, smaruję łańcuch i postanawiam zjeść drugie śniadanie. Ze strony serwisanta pada jeszcze propozycja herbaty. No pełne "chapeau bas"! Szkoda tylko, że znów wraca miarowy deszcz. W Milówce decyduję się więc na wczesny obiad. Całkiem niezły rosół i podła pizza. Ostatecznie nie najgorsza kawa ratuje reputację tej przydrożnej knajpy. Podjazd przez Kamesznicę do Koniakowa zaskakuje końcówką: na kilku ostrych ściankach, robionych po wąskich łukach, na liczniku zapala się krągłe 20%. Rozgrzany po wspinaczce "łapię oddech" robiąc kilka zdjęć. Zapominam, że przede mną już za chwilę seria zjazdów i niewielkich hopek, więc powinienem ubrać kurtkę. Przewiewa mnie na wylot, ale jakoś nie chcę przerywać jazdy. W końcu wygrywa rozsądek i zakładam wiatrówkę. W ostatnim sklepie przed granicą dokupuję trochę słodyczy i wąskim asfaltem wjeżdżam na wylesione wzgórze. Wokół wierzchołki i pasma gór przykryte chmurami. Trój-styk granic. Stromym szutrem zjeżdżam na Słowację i pod wiaduktem pakuję się, w niebotyczną błotnistą breję. Po chwili wracam na asfalt i kieruję się na Cadcę. Im bliżej tego miasta tym bardziej gęstnieje ruch, poza tym, remontowana droga narzuca konieczność omijania poboczem stojących w korku samochodów. Irytuje mnie to, więc zjeżdżam w prawo, w dno doliny i wąskimi szutrowymi drogami przemykam wzdłuż linii kolejowej. Na krajówkę wracam tuż przed Cadcą, co boli już mniej, bo do dyspozycji mam całkiem szeroki pas ddr. Ostatnie 25 km to stopniowe "zanurzanie się" w dolinę potoku Kysuca. Małe miasteczka, kilka wsi. Gdzieś w połowie tego odcinka zjeżdżam nad rzekę by umyć rower i sakwy. Przed samym Makovem już solidnie "pachnie górami". Zaskakuje też duża liczba małych pensjonatów i barów. Pod wcześniej zarezerwowany nocleg vis-a-vis kościoła zajeżdżam głodny i spragniony. Formalności trwają chwilę, rower wrzucam do narciarni, a sam ładuję się pod gorący prysznic. Jak na 6 godzin zlewy mokre mam tylko buty, na które zbyt późno założyłem ochraniacze. Zamawiam późny obiad. O dobry nastrój zadbały dwa kufle piwa.
Kategoria wyprawy


  • DST 22.60km
  • Czas 01:08
  • VAVG 19.94km/h
  • Podjazdy 205m
  • Sprzęt AWOL
  • Aktywność Jazda na rowerze

Dzień 11 - epilog kolejowy, czyli do Krakowa ze Stróż by Regio.

Wtorek, 23 sierpnia 2016 · dodano: 29.08.2016 | Komentarze 0

Stacja PKP Stróże. ... taki sentymentalny nieco epilog wyprawy, bo przecież te 25-30 lat temu to z tego miejsca startowało się w Beskidy, do Zagórza i w Bieszczady, czy wracało do Krakowa na studia. ... Nie ma już knajpy z tamtych lat, ale właściciel tej nowej, w której popijam piwo czekając na Regio do Krakowa widział mnie wczoraj gdzieś pod Bardejowem, a dziś poznał mnie po sakwach. Miło się gada :-) Przedział rowerowy. Słucham muzyki, której nie włączyłem przez 10 dni. Stacyjki. Stacje. Kraków. To już na prawdę koniec ...

W sumie wyprawa z Budapesztu, przez wybrane pasma górskie południowej i zachodniej Rumunii i dalej wschodnie Węgry i Słowację do Gorlic, zajęła mi 11 dni, w czasie których pokonałem dystans 1602 km i 17 342 m podjazdów.

Zdjęcia: http://szlakiidrogi.pl/rumunia-dzien-po-dniu/

Kategoria wyprawy


  • DST 110.70km
  • Czas 06:14
  • VAVG 17.76km/h
  • Podjazdy 1074m
  • Sprzęt AWOL
  • Aktywność Jazda na rowerze

Dzień 10 - Zb. Domasa - Gorlice (i zupa u rodziców)

Poniedziałek, 22 sierpnia 2016 · dodano: 29.08.2016 | Komentarze 0

Budzę się ze strachem, że pewnie przespałem chwilową przerwę w opadzie. Ale nie ... leje równiutko. Wyciszam budzik, naciągam śpiwór. Kolejne przebudzenie i rzeczywiście nie pada. Szybko pakuję się, zwijam namiot pod tropikiem, jem śniadaniem. Dopinam sakwy, gdy zaczyna padać. Jadę. Pierwsze 20 km leje, jak na forumowym zlocie. Po chwili deszcz ustaje, a droga szybko obsycha. Pojawia się wiatr; zimny, jesienny, prosto w twarz. Zmulony nieco ciężko kręcę i toczę walkę z tym niewygodnym przeciwnikiem. W Krucovie zatrzymuję się na zakupy i objadam bezpańską gruszę. W Bardejowie znika cała czekolada studencka z bakaliami. Wieje coraz mocniej. Na kilka km przed granicą przydrogowy termometr pokazuje 16C. Beskid Niski ... kocham te góry, niby małe, ale zawsze odbierałem w nich jakąś lekcję: pierwszy zimowy biwak, pierwsze ognisko, pierwsze ukochane schronisko na Magurze Małastowskiej, pierwszy rowerowy podjazd na przełęcz Małastowską, który wydawał mi się w wieku 12 lat jakimś niebotycznym wręcz wyczynem. Znów zachciało mi się łazić po Beskidach. Sentymentalnie zakręcony stan miłego sercu continuum. I nawet deszcz w Siarach przyjąłem z radością. W końcu dom. Mama proponuje obiad, ojciec nalewkę. Wybieram wannę ... a potem, jem, jem, piję i wiem, że to koniec wyprawy - za dużo luksusów, bym jutro miał kręcić do Krakowa. Zresztą to nie w nim zacząłem całą tą eskapadę ...

Zdjęcia: http://szlakiidrogi.pl/rumunia-dzien-po-dniu/

Kategoria wyprawy


  • DST 194.00km
  • Czas 08:29
  • VAVG 22.87km/h
  • Podjazdy 486m
  • Sprzęt AWOL
  • Aktywność Jazda na rowerze

Dzień 9 - Merk – Zb.Domasa (Słowacja)

Niedziela, 21 sierpnia 2016 · dodano: 29.08.2016 | Komentarze 0

Wschodnie Węgry. Płasko jak na stole. W Merk ocembrowane źródełko. Potem na północ, na Mateszalkę. Znów opuszczone sady jabłkowe i śliwkowe, potem trochę winogron. Kolejny dzień, gdy objadam się owocami ;-). Zjeżdżam w boczne szutry. Wokół pola słoneczników, kukurydzy i wielkie łany konopi. W Pusztadobos zaczynam się zastanawiać czy nie jestem na Jamajce - konopie rosną wszędzie. Kisvarda, Cigand, Pacin ... rzeka Cisa, charakterystyczny most, granica. Witaj Słowacjo. W Wielkim Kamieńcu stwierdzam, że melon nie przetrwa reszty trasy i zjadam go w całości. Nad rzeką Bodrog mijam najniżej położoną część Słowacji. Upał. Znów boczne drogi wzdłuż rzeki Ondavy. Fajnie się jedzie. Staję tylko przy naprawdę godnych tego jabłonkach ;-) Nie wiem kiedy mijają kilometry. We Vranovie zajeżdżam na stację. Dzwonię do rodziców, którzy mieszkają w Gorlicach proponując im "nocny nalot" - mam ochotę sieknąć 300 km. Zachwyceni nie są, więc jadę nad zbiornik Domasa. Pływam do zmierzchu, jem kolację, palę fajkę wgapiając się w niebo, na którym gdzieś daleko i wysoko "rozgrywa się" burza. Po ciemku rozkładam namiot. Wizja jutrzejszego obiadu w rodzinnym domu uśmiecha. Szybko zasypiam. Budzi mnie deszcz. Leje. Ostro leje. Burza zawitała nad Domasę. Momentami "robi się biało" w namiocie od wyładowań. "Dobra, trzeba to przespać" ... odpływam.

Zdjęcia: http://szlakiidrogi.pl/rumunia-dzien-po-dniu/

Kategoria wyprawy


  • DST 191.20km
  • Czas 08:30
  • VAVG 22.49km/h
  • Podjazdy 991m
  • Sprzęt AWOL
  • Aktywność Jazda na rowerze

Dzień 8 - Cluj-Napoca – Merk (Węgry)

Sobota, 20 sierpnia 2016 · dodano: 29.08.2016 | Komentarze 0

Ostatni akord Rumunii, czyli przez zachodnią część Siedmiogrodu i Zalau na Węgry. Dziś czuję co to jest kompensacja. Mam wrażenie, że za chwilę urwę korbę. "Mocy przybywaj, mocy prowadź!" Podjeżdżam wszystkie ścianki na luzie, robię zdjęcia, z gęby nie schodzi banan uśmiechu. Jest słonecznie, robi się gorąco, ale dziś, znane mi górki przed Zalau, na których pokrywam się dobrze znanym już pancerzem z potu przypominającym silikon, po prostu jedynie cieszą. Upajam się jazdą. Długa prosta (4 km) z wykrzywionymi słupami telegraficznymi ... Serpentyny i zjazdy. Pasterze owiec. Śliwkowe sady! W Tasnad wbijam na kawę i ciastka. W nadgranicznej Carei wypijam piwo i robię zakupy za resztkę pieniędzy. W podsiodłówkę wciskam melona - muszę go dotroczyć repem, ale ostatecznie trzyma się całkiem solidnie. Tuż za granicą, w Merk skręcam w prawo i nad kanałem wybieram polną drogę wzdłuż pól kukurydzy. Po kilkuset metrach wchodzę w topolowy lasek, gdzie biwakuję. Księżycowa, jasna noc. Srebrne liście topoli. Odgłosy wesela z knajpy oddalonej o 1,5 km. Dobranoc.

Zdjęcia: http://szlakiidrogi.pl/rumunia-dzien-po-dniu/

Kategoria wyprawy