Info

avatar krzysieksobiecki z miasteczka Kraków. Przejechałem 31503.06 kilometrów w tym 807.80 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 22.33 km/h, więc szału nie ma :-)


baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy krzysieksobiecki.bikestats.pl

Linki


Fotografia


  • DST 102.50km
  • Czas 05:16
  • VAVG 19.46km/h
  • VMAX 70.60km/h
  • Podjazdy 2481m
  • Sprzęt AWOL
  • Aktywność Jazda na rowerze

Przełęcz Okraj - Przełęcz Karkonoska - Przełęcz Okraj

Piątek, 23 września 2016 · dodano: 26.09.2016 | Komentarze 0

Relive

Strava

Zdjęcia



Budzę się bladym świtem. Przez chwilę jeszcze grzebię nogami pod ciepłą kołdrą, ale już czuję, że pora wstawać. Organizm domaga się ruchu, działania. Więc akcja: porządkuję pokój, potem szybkie śniadanie, pakuję tylko niezbędne drobiazgi i wychodzę przed schronisko. Zimno, ale to ten rodzaj górskiego chłodu, który znam i lubię. Dopinam kurtkę i zjeżdżam do Kowar, gdzie u stóp św. Nepomucena robię sobie, krótką przerwę. Ściągam kurtkę i rękawki, zmieniam rękawiczki. Ruchliwa droga u stóp Karkonoszy, hopki na których można się dogrzać i kilka prostych z widokami na góry. W końcu Karpacz, skręt w lewo i zaczynam podjazd w górną część miasta, w okolice kościółka Wang. Prawie 5 km i 270 m w górę … zajmuje mi 26 min jazdy. Nie staję, nie robię zdjęć, kręcę spokojnie. Z góry śmiga kolarz, po chwili jeszcze jeden – ciekawe jak będzie dalej? Od Wangu w dół, przez Sosnówkę do Borowic, do drogi Sudeckiej i podjazdu na Karkonoską Przełęcz. Przed dalszą jazdą odwiedzam jeszcze przydrożne krzaczki … Staruję. Czuję emocje związane z próbą, na „najstromszym podjeździe w Polsce”. Przypomina mi się, jak wielokrotnie będąc w Karkonoszach omijałem ten szlak, poprowadzony wąską strużką asfaltu, na wprost, ku górze. Z perspektywy roweru ta optyka całkowicie się odwraca. Obiecuję sobie nie schodzić z roweru i jechać cały czas co najmniej ze średnią 7 km/h. Jestem tu pierwszy raz, więc nie za bardzo wiem, czy trzymać się łuku drogi, czy skręcać w mijane wąskie asfalty. Patrzę w ekran nawigacji. Wyrysowany ślad robi ostry skręt w lewo. Ściana. Mur. Wrzucam na młynek i zapinam ostro. Ulala. Nachylenie zmienia się szybko na 3% – 9% – 15% i gdy dobija do 20% ściana kończy się gwałtownie. Baranieję, bo przede mną ukośny asfaltowy trawers przez wiatrołom, albo kompletnie zawalony kamieniami stary holweg … w który ochoczo zaprasza mnie nawigacja :-) Błąd. Muszę zawrócić. To nie tu. Zjeżdżam ścianą do łuku drogi i kręcę łagodnie dalej. Ale wtopa … jeszcze czuję ją w nogach. Pojawia się wątpliwość, jak będzie na właściwym podjeździe. No i w końcu, jest … Tak, poznaję ten znak, był na kilku zdjęciach widzianych w sieci. To tu! Początek nieomal analogiczny do tego sprzed paru minut. Ostra walka na pierwszej ściance, potem „wypłaszczenie” i kolejna ścianka. To rzeczywiście najtrudniejszy podjazd jaki dotąd robiłem, a trudność to nachylenie, nie długość – bo zasadnicza część to raptem 3.3 km. Na „wypłaszczeniu” sięgam po bidon; krótki łyk na bezdechu, nieomal zrzuca mnie z roweru … Głupi pomysł. Mijam napisy, tablicę parku narodowego … Ostatnia ściana. Czuję, że chwila nieuwagi, dekoncentracji, utraty rytmu i góra zrzuci mnie z roweru. Nawet nie próbuję zygzaków, jest za wąsko, więc tnę na krechę. Przypomina mi się segment „Rzeźnia pod Makowem”, gdzie brakowało mi tchu i „Rdzawka”, nad Rabką, gdzie z sakwami wdrapałem się, na limesie swoich możliwości. Tu czuję zapas, ale oznacza on tylko tyle, że mógłbym tak dłużej, ale nie szybciej. Rzednie las, coraz więcej światła wokół. Staję na pedałach i końcówkę podjeżdżam finiszując. Buuummm – przełęcz Karkonoska! Autobusy, kilka grup turystycznych, totalne przeinwestowanie czeskiej strony tego miejsca, … czuje się tak, jakbym nurkując, wynurzył się nie tam, gdzie planowałem. „Kannst du ein Foto von mir machen?” – zziajany sklecam pytanie w języku, którego nie używałem od lat. Jest pamiątka. Kręci mi się nieco w głowie, od endorfin, wysiłku i pulsujących skroni. Wrzucam na siebie kurtkę, zmieniam chustkę na głowie i siadam na granitowym bloku. Kilka chwil, by uwolnić satysfakcję gapiąc się w niebo. Czekolada rozpływa się w ustach. Baton chrupie „andrutowo”. Mam już ochotę na zjazdy. Szeroka i gładka droga – który to już zjazd podczas tej wrześniowej wyprawki? Jadę w nieznane, bo nigdy nie byłem po tej stronie Karkonoszy. Dolina Łaby. Szpindlerowy Młyn i znów napotkany św. Nepomucen – jakie to typowe dla Sudetów. Ciągle w dół i smaczne myśli, w którym „układam plan” na wczesny obiad. Do miejscowości Virchlabi zjeżdżam z obwodnicy, stromymi jak diabli uliczkami, przez osiedle jednorodzinnych domków. „Pod everesting za stromo” … Pod parasolem, w słońcu, zimne piwo i gorąca fajka. Czekam na stek i zupę z grzankami. Kawa i ciasto w formie deseru. Trzy kwadranse, po których czuję pełną regenerację. Z remontowanej krajówki o numerze 14 skręcam w drogę do Czarnej Doliny (Černý Důl). Podjazd. Bardzo przyjemny, słoneczny fragment. Czarny kot przebiega mi drogę. A potem widzę same koty … Zwalniam. Organizm po kawie dopomina się postojów. I z górki. Nawigacja podpowiada, że przede mną ostatnie 11 km i prawie 400 m podjazdu. Przeliczam to sobie naprędce i wiem, że to jakieś 50 min jazdy. Jest pusto, a dolina stopniowo rozszerza się w miarę podjazdu. Piękny odcinek. Ostatnie kilometry przyspieszam. Okraj. W schronisku wciąż pustki. Prysznic, zmiana ciuchów. Skrzypią schody, trzaskają drzwi. Schodzą się turyści. Wskakuję do baru obok. Pajda chleba ze smalcem i skwarki, które wyławiam drewnianą łyżką. Piwo. A potem „czas pomyka”. Pusty dotąd pokój zasiedlają nowe osoby: Jurek, Krzysztof i Marek dotarli tu na swoich 29-nerach. Przegląd rowerów, trochę o AWOL-u, trochę o „sztywnych” góralach. Umawiamy się na dalsze pogaduchy. Tymczasem idę na spacer. Dogasa słońce, a ja wbijam w cybuch kolejną porcję tytoniu. Opowieści i żarty. Dzięki Panowie za to spotkanie!
Kategoria wyprawy



Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!