Info

avatar krzysieksobiecki z miasteczka Kraków. Przejechałem 31503.06 kilometrów w tym 807.80 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 22.33 km/h, więc szału nie ma :-)


baton rowerowy bikestats.pl

Wykres roczny

Wykres roczny blog rowerowy krzysieksobiecki.bikestats.pl

Linki


Fotografia


Wpisy archiwalne w kategorii

maraton

Dystans całkowity:2619.50 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:112:27
Średnia prędkość:23.29 km/h
Maksymalna prędkość:63.70 km/h
Suma podjazdów:25198 m
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:523.90 km i 22h 29m
Więcej statystyk
  • DST 321.10km
  • Czas 13:17
  • VAVG 24.17km/h
  • Podjazdy 2584m
  • Sprzęt AWOL
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wyprawka Kaszubska - dzień V

Sobota, 21 kwietnia 2018 · dodano: 23.04.2018 | Komentarze 0

Kategoria maraton


  • DST 646.60km
  • Czas 26:25
  • VAVG 24.48km/h
  • Podjazdy 3531m
  • Sprzęt AWOL
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Północ - Południe 2017

Sobota, 16 września 2017 · dodano: 27.09.2017 | Komentarze 0


Gdzieś na Kaszubach, Fot. Michał Sałaban

Start w maratonie Północ-Południe od początku traktowałem, jako najważniejszy akcent sportowy obecnego sezonu. Znów miałem wkroczyć w nieznane sobie rewiry długodystansowej jazdy, na nieomal 1000 km trasie, z dwiema nocami w siodle i masą niewiadomych jakie czyhają po drodze. Tymczasem im bliżej było startu, tym bardziej czułem, że trudno mi zbudować w sobie postawę wyczekiwania i niezbędnej mobilizacji. Horyzonty myśli wypełniały bowiem tematy poza rowerowe i jak okiem sięgnąć wszędzie panował dziwny spokój. Na dwa dni przed wyjazdem na Hel, wymieniłem suport, kilka dni wcześniej linki i pancerze hamulców i przerzutek. Rower uznałem za przygotowany. Przez cały sierpień przejechałem raptem 280 km, a jego pierwsze dwa tygodnie regenerowałem się urlopowo, po Karpackim Hulace. Tych kilka treningów uświadomiło mi jednak, że forma zbudowana w górach, nie uleciała. Czułem nie tyle moc, co spory zapas sił, co w kontekście trasy MPP uznałem za dobry prognostyk. Rozmyślania nad taktyką lawirowały między dwoma rozwiązaniami: jazda non-stop dzień/noc/dzień plus krótki nocleg i dzień na finisz albo jazda na dwa krótkie odpoczynki, rozdzielające mniejsze, ale mniej więcej równe sobie dystanse. Prognozy pogody zapowiadały solidne deszcze, więc postanowiłem podejść do rozważań taktycznych elastycznie i zobaczyć, co przyniesie trasa. No i cel, ten zawsze dobrze mieć, więc, by choć w minimalnym stopniu odkręcić jakoś kurek pobudzającej adrenaliny postawiłem na zmieszczenie się w pierwszej dziesiątce.

















Do Gdyni dojechałem w towarzystwie Olafa Teleszyńskiego, z którym przegadaliśmy całą drogę od Krakowa. Wplecione w tematy rowerowe, jak MRDP, Hulaka, czy przyszłoroczny Maraton Podróżnika prywatne wątki i to przyjemne uczucie, że nadajemy na podobnych częstotliwościach … nie wiem kiedy przelecieliśmy przez całą Polskę. Wagon dalej podróżowała koleżanka Dorota. W Gdyni, za radą Olafa szybko ustawiliśmy się na drugim peronie w oczekiwaniu na otwarcie składu szynobusu na Hel. Wagon rowerowy liczył raptem 6 miejsc, a na ławeczkach już zastaliśmy dwóch kolegów. Ostatecznie udało się wsiąść i zająć miejsca. Im bliżej jednak było odjazdu, tym atmosfera gęstniała. Przybywali kolejni zawodnicy, którzy zajmowali miejsca w pociągu. Wspólnymi siłami staraliśmy tak poukładać rowery i bagaże, by zapewnić nie tylko ich stabilność podczas jazdy, ale i możliwość swobodnego przejścia innym podróżnym. Zresztą tych ostatnich nie było wiele i spokojnie każdy mógł znaleźć miejsce dla siebie. Wyraźnie inaczej na całość tej sytuacji patrzył jednak kierownik składu, który oznajmił, że szynobus nie ruszy dopóki nie opuszczą go osoby, których rowery nie znajdują się na regulaminowych miejscach. Trzymał się tego regulaminu z taką determinacją, że szybko okazało się, iż zostało nam jedynie brać go na przeczekanie. Kierownik głuchy na argumenty, dzięki którym mógłby choć na chwilę zaistnieć w naszych oczach jako człowiek, ostatecznie w asyście wezwanej straży kolei i policji wymusił opuszczenie pociągu przez kilka osób. Do popisowej bezduszności dorzucił jeszcze arogancję i chamstwo okazane wobec Kota … W obronie Marzeny stanął Wilk, rozpętało się nie małe i zupełnie niepotrzebne piekiełko. Cóż, czasami mundur waży jednak zbyt wiele … Helkamp. Domek nr 4. Turysta już urzęduje w biurze. Przypominam sobie, że jestem w kapitule organizującej tę całą zabawę :-) Robię przepak na metę, oporządzam rower. Niekończące się przywitania z kolejnymi startującymi. W końcu głód wygania mnie na spacer. Wiatr pachnie morzem. Na zachodzie białe skłębione chmury, w których skrywa się słońce. Ludzie wtuleni w pledy. Spokój. Dociera do mnie abstrakcja 987 km, które mam przejechać…Wpadam do knajpki na zestaw dnia, z obowiązkową smażoną rybą, piwem, potem robię szybkie zakupy i znów jestem w bazie. Sączę kolejne piwo, wpisuję kilka osób na listę. Przyjeżdżają Wąski i Emes, a w chwilę później Hipki proponują „kolację na mieście”. Pizza, pogaduchy, kolejne piwko, przyjeżdża Tomek Niepokój. Do bazy wracamy jakoś ok. 22-giej. Wąski kusi złocistym wyrobem alkoholowym wtłoczonym w smukłą butelkę, bez banderoli. Bimber ma około 40% i po dwóch kieliszkach tego cuda przyjemne ciepło rozlewa się falą po moim ciele. Zawijam się w kołdrę.

Sobota

Wstaję późno. Za drzwiami pokoju słyszę krzątaninę, w końcu mieszkam w biurze :-) Śniadanie jem na raty, by wepchać w siebie jak najwięcej. Starujemy dopiero o 10-rano, więc na początek idą bułki z serem topionym. Do kawy (dzięki Olo!) dorzucam gigantyczną drożdżówkę z serem i rodzynkami, po czym znów zjadam dwie bułki. Kolejna kawa, spacery i pogaduchy. Pora na „michę”: podwójne opakowanie płatków z bakaliami, dwa banany i żel. Nie wiem gdzie i jak się to wszystko we mnie mieści, ale na wszelki wypadek wypijam jeszcze trzecią kawę. Do startu godzina, więc w sam, by zdać bagaż i zaliczyć trzy wizyty we wiadomym miejscu. W końcu jadę pod latarnię morską, gdzie czeka już na nas wodzirej, cienka kreska linii startu i garstka kibiców. Zegar przyspiesza, Emes macha ręką i ruszamy !!! Trzymam się parze z Szafarem tuż za pilotującym nas przez pierwsze 20 km motorem. Szafar opowiada o MRDP. Kątem oka widzę jak w pewnym momencie policjant wykonuje charakterystyczny gest, którego wymowa jest bardzo jednoznaczna: „No to ogień Panie, Panowie!” Momentalnie w czubie robi się gęsto, Hipek robi „puk, puk” w plecy Agaty, ta odpowiada „No dobra, dobra, już, już … ” i nagle cała czołówka wrzuca ostre tempo. 13-15 osób odjeżdża dość szybko. Nie oglądam się za siebie, wiem że na plecach mam kilkanaście osób, więc jadę swoje. Mniej więcej stała prędkość z przedziału 30-33 km/h to mój sposób na tę fazę maratonu. Boczny wiaterek od zatoki Puckiej, słońce. Po chwili na zmianę wychodzi Szafar, potem mija mnie kilku kolegów. Szarpane tempo nie specjalnie mi leży, ale czekam ciągle na 35-40 km, by odpowiednio rozgrzać mięśnie. Na kolejnej długiej prostej, mocną zmianę daje Turysta, który solidnie ciągnie. Jadę na 6-7 miejscu w tym wachlarzyku, ale koledzy coś nie bardzo kwapią się by zmienić Jacka. Mijam więc całą grupę, na koło wskakuje mi Szafar i znów poprawiam. Tym razem odjeżdżamy, a grupa pęka na kilka mniejszych. Przejazd przez Kaszuby bardzo mi pasuje. Pofalowany teren, bardzo podobny do okolic Krakowa. Szafar wyraźnie przyspiesza, więc zostaję sam. Z licznika nie schodzi 28-30 km/h, na podjazdach dokręcam, choć wszystko staram się robić na „pół gwizdka”. Jedzie się pysznie, cieszę oczy dawno nie odwiedzanymi krajobrazami. Podjazdy za Krokową i pod Kaszubskie Oko wkręcam leniwie zajadając ciastka z pestkami dyni i słonecznika. Jest urokliwie, w końcu dociera do mnie aura przygody. Sielankowy nastrój w sam raz by zrobić jedyne zdjęcie z całego wyjazdu … Gdzieś za miejscowością Luzino mijam się z jadącym z naprzeciwka forumowym kolegą Michałem Missimą.

Pierwsze dwieście kilometrów przejeżdżam z jednym „pisstopem” w miejscu, gdzie drogę przecina w poprzek rów i trzeba przenieść rower oraz z krótkim postojem w Skorzewie, gdzie podłączam powerbank. Mija mnie wtedy Romek Królikowski. Na stację benzynową w Czersku (208 km) dojeżdżam w chwili, gdy opuszczają ją Hipki. Przez moment zastanawiałem się by ruszyć z nimi, ale wizja kawy i chęć sprawdzenia sms-ów wygrały. Popijam więc kawę i dowiaduję się z czytanych wiadomości, że czołówka jest jakieś 15-20 km przede mną, a ja zajmuję na razie 17 miejsce. Jest nieźle, więc w dalszą drogę ruszam pozytywnie nastawiony. Długie proste przez lasy Borów Tucholskich i Wdeckiego Parku Krajobrazowego ciągną się bez końca, więc przejeżdżam je leżąc na lemondce, kontemplując przednią piastę koła.

Zaczyna siąpić deszcz. W wąskich korytarzach dróg robi się ciemno. Kilometry mijają jednak bardzo szybko. W końcu dostrzegam migoczące czerwone światełko Romka i przez jakiś czas jedziemy w kontakcie wzrokowym.

Niedziela

Północ wypada w sam raz tuż przed nitką autostrady A1. Na 308 km zawijamy na stację we Frydrychowie. Witek z Agatą szykują się do dalszej nocnej jazdy, wypijamy wspólnie po kawie, ja dorzucam jeszcze ciepłe panini. Ociekamy wodą, jest mokro i zapowiada się przykra druga połowa nocy. Na razie opad to intensywny, choć drobny deszcz. Cieszy mnie obecność Hipków, bo wiem, że do rana nie będę jechał sam. Ruszają jednak szybciej niż ja, więc zanim ich dojdę we wsi Ruże (344 km) mija sporo czasu. Noc jest chłodna. Deszcz to przybiera na sile, to słabnie. Kręcimy tasując się na prowadzeniu, by od Nowej Wsi, aż do Gąbina (452 km) jechać razem. W międzyczasie łapiemy mniejsze lub większe zmuły. Hipek włącza playlistę, więc przez zalane deszczem lasy przebija się skoczne ska. Po chwili robię sobie 3 minutową przerwę na przystankowej wiacie. W dolinie Wisły regularnie już leje. Lecimy przez Płock i czekamy już na Gąbin, gdzie zawijamy na Orlen. Świta. Na stację dojeżdża kilku kolegów. Wszyscy wyglądamy dość marnie: przemoczone ciuchy, brudne twarze, chlupoczące wodą buty. Deszcz ustaje, ale nisko zawieszone chmury zdają się tylko potwierdzać przedstartowe prognozy, z których wiem tyle, że ma ostro lać. Zmieniam wiatrówkę na przeciwdeszczową kurtkę, pod którą zakładam suchą i cienką koszulkę z długim rękawem. Kawa i hot-dog na rozbudzenie. Zmiana ciuchów wychodzi mi na dobre. Wraca świeżość. Postanawiam dogonić Hipków, znów ruszyli nieco szybciej i minąć ich gdzieś w okolicach Skierniewic. Długie proste przed Łowiczem jadę równo wgapiając się w nisko zawieszone chmury. Drogi przesychają i ta chwilowa przerwa w opadzie deszczu wiele zmienia. Lekki wiatr kręci młynki zmieniając kierunek. Gdzieś daleko za mną pojawia się sylwetka rowerzysty. W Łowiczu jedziemy już razem i tak oto poznaję Tomka Kępczyńskiego (zajął 11 miejsce w generalce). Chwilę gadamy i dzielimy się wrażeniami z nocnej jazdy. Tomek ma problemy z ładowaniem nawigacji, z racji zalanych kabli, które przestały działać. Po jakimś czasie rozjeżdżamy się i do Skierniewic dojeżdżam sam. Klucząc po mieście wpadam w pewnym momencie na kamieniste pobocze drogi, gdy wkładając bidon w koszyk podbija mi koło na jakiejś dziurze. Tak już jest, gdy zamiast skupić się na opanowaniu roweru, próbuje się łapać dwie sroki za ogon. Ostatecznie zawracam po zgubiony bidon i z niepokojem oglądam tylną oponę, bo wydaje mi się, że wymaga dopompowania. Stwierdzam jednak, że nie ma co tracić czasu na dalsze dywagacje i po chwili melduję się przy szlabanie kolejowym, przy którym stoją Hipki. Uff … w końcu ;-) Postanawiam już trwale pożegnać się z koleżeństwem, więc ruszam swoim tempem. Rower jednak gorzej jedzie, więc muszę zjechać na pobocze. Noż kurde … złapałem jednak „snejka”. Odkręcam koło, spuszczam powietrze i biorę się za ściąganie opony. Ze strony mijających mnie ponownie Hipków, słyszę pytanie: „Masz wszystko?”, potwierdzam, że tak i tyle ich widzę. Myślę sobie, no dobra … pewnie znów spotkamy się dopiero na Jurze. Zmiana dętki idzie szybko, całe szczęście że nie pada! W końcu ruszam … i po chwili, z nisko zawieszonych chmur zaczyna kropić deszcz, który szybko zmienia się w ulewę. Zjeżdżam na przystanek, by ubrać spodnie gore-texowe. Po drugiej stronie drogi zatrzymuje się auto, z którego ktoś pyta o to, czy jadę MPP i życzy dalszej, udanej jazdy. Do Rawy Mazowieckiej niebo zmienia barwę na szarą, a woda z kolein drogi zapewnia mi co chwilę darmowy prysznic tryskając spod jadących z przeciwka aut. Dojeżdża Tomek i do Opoczna, już ramię w ramię ciągniemy w strugach deszczu. Zaczynamy zastanawiać się nad jakąś chwilową przerwą…

Obiad w Opocznie wypadł wprost na rondzie w które wkręciliśmy się z Tomkiem obaj już mocno zmarznięci i zlani deszczem. To już nawet nie była do końca potrzeba zadowolenia żołądka czymś ciepłym i innym niż żel czy baton, co wynik chęci oderwania się od tej mokrej i nieprzyjaznej rzeczywistości szosy, z jej brudem i kałużami. Potrzebowałem odmiany. Wpakowaliśmy się więc z rowerami do środka karczmy i szybko zamówiliśmy co trzeba. Rosół i pierogi. Szklanka herbaty. Wyszperałem z torby zapasowy kabel z wtyczką do ładowania telefonu, który pożyczyłem Tomkowi. Po 20 minutach przerwy obiadowej i krótkiej wizycie w sklepie znów byliśmy w trasie. Podjazd tuż za miastem nie specjalnie mi podszedł. Czułem się ciężki po posiłku, a nogi wyraźnie nie podawały. Za to Tomek szukając możliwości rozgrzewki wyrwał do przodu. Zamulając wciągnąłem żel i zastanawiałem się jakim sposobem Tomek wytrzymuje tę pogodę, w ultra cienkiej wiatrówce? Po chwili znów jechaliśmy razem. Z nieba wciąż i nieprzerwanie lały się kaskady wody. W końcu Tomek ogłosił, że jednak musi się przebrać, po czym skręcił na mijaną stację benzynową. Znów byłem sam. Po chwili wzdłuż drogi pojawiły się wygodne i bezpieczne ścieżki rowerowe, ale zanim na nie zjechałem o mało nie zasnąłem za kierownicą. Nagłe otrzeźwienie na które czekałem nie nadchodziło więc turlałem się leniwie skrajem lasu. Minęły mnie dwie osoby. Odpaliłem smsy, z których wynikało, że stawka jadących w maratonie za sprawą awarii, kłopotów zdrowotnych i różnych zdarzeń uległa uszczupleniu. Po punkcie kontrolnym w Radoszycach zajmowałem 13 pozycję. Newsy podziałały dopingująco więc wróciłem na regularną szosę, by nieco przyspieszyć.

Tymczasem zmienił się krajobraz, który wyraźnie zafalował. Pagórki, obniżenia, krótkie zjazdy oraz coraz częstsze zakręty i łuki. Znów coś się działo na drodze, tym samym mogłem ostatecznie pożegnać się z sennością. Dochodziła 16-sta, czyli ta pora dnia w której zwyczajowo czuję przypływ mocy. Ciągle trzymałem też kontakt wzrokowy z trzy osobową grupką jadącą 150-200 m przede mną. Ewidentnie odrabiałem na małych podjazdach. Po jednym z nich, hamując usłyszałem głośny trzask w tylnym kole, które po chwili zblokowało się na sztywno. Puściłem klamkę hamulca, ale niczego to nie zmieniło. Wpadłem w płytką koleinę walcząc z poślizgiem. Koło odblokowało się i po chwili podjechałem na wzniesienie z kościołem w miejscowości Łopuszno. Po prawej wypatrzyłem małą zatoczkę przy sklepie. Szybkie oględziny roweru, kręcenie kołem. Trzask. Ki czort? Poszła piasta? Szprychy? Wpakowałem się do przedsionka sklepu, by schować się przed ulewą. I nagle jest, widzę w czym rzecz. Z zacisku hamulca wystawał aluminiowy strzęp sprężyny, która normalnie rozpiera klocki hamulcowe. Wyciągam tylne klocki. Przez środek obu wyryta głęboka bruzda do samego metalu. Sprężyna przypominała skręcony wielokrotnie wokół własnej osi aluminiowy drut … Pod sklepem tymczasem melduje się kilku jadących. Szybka ocena sytuacji i wyciągam klocki z przedniego koła. Postanowiłem je pozamieniać i jechać bez przednich hamulców do Krakowa, w którym o poranku, mógłbym ogarnąć naprawę w miarę szybko. Przyglądam się przednim klockom. O k…wa … z oklein praktycznie już nic nie zostało! Patrzę na tylną tarczę i widzę, że przybyła jej solidna rysa. Postanawiam przetestować siłę hamowania. Dwa razy zjeżdżam z podsklepowej górki i po tych próbach wiem, że dalsza jazda w tych warunkach, w terenie który staje się coraz bardziej górzysty, to mocne igranie z losem. Pytanie „co robić?” natarczywie domaga się odpowiedzi. Dodatkowo jestem wkurzony, nie tyle na sytuację, która ma miejsce, co na siebie. Skontrolowałem rower przed maratonem, kompletnie zapominając o sprawdzeniu stanu klocków hamulcowych! „Co robić??” dzwoni w głowie. Patrzę na mapę, kombinując gdzie mógłbym kupić nowe klocki. Kraków odpada. Najbliżej mam do Kielc, gdzie pewnie dałoby się jakoś dotrzeć. Z rowerem, czy bez? Wychodzi mi, że lepiej z rowerem, bo po naprawie mógłbym od razu wrócić do Łopuszna. Przeliczam czas najbardziej optymistycznego scenariusza zdarzeń, w którym jeszcze w niedzielę wieczorem zawijam do Decathlonu w Kielcach, w którym są zamienniki do avidów bb7 … Dojazd, autobusem/stopem, dojazd do sklepu, wymiana, powrót na trasę: 56 km w obie strony … To musi kosztować mnie od 4 do 5 godzin. Na facebooku przyjaciel pyta „Cóż takiego ciekawego jest w tym Łopusznie?” Czuję, że drepczę w miejscu. Pojawia się irytacja i złość, bo minimalizacja start czasu na postojach, plus cały przebieg dotychczasowej jazdy wydaje się być marnym trudem. Myślę. „A co jeśli utknę w Kielcach, do rana, do 10:00, gdy otwierają się sklepy rowerowe?” Zostaje doba na to by zmieścić się w limicie i prawie 400 km do przejechania. Nie tak miało być, nie taki był cel. Mam problem, by zaakceptować fakt, że jedyne o co mogę jeszcze powalczyć to przyjazd w limicie 70 godzin. Zaklinanie rzeczywistości w postaci nakłonienia siebie samego do nocnej jazdy w kierunku Krakowa trafia nie tylko na sprzeciw głosu rozsądku, ale i rozbija się o ścianę deszczu którą widzę. Pod sklepem pojawia się Tomek i przeciera oczy ze zdumieniem. „Co Ty tu robisz?!!” Wychłodziło mnie solidnie. Szukając iskry zapalnej do tego, by jednak podjąć walkę, piszę do kierownika maratonu (Emesa), że mam awarię i muszę zrezygnować. Na facebooku podobnie, decyzja o rezygnacji kompletnie nie podoba się dopingującym mnie osobom. Natychmiast czuję jak wzrasta ciśnienie presji; z jednej strony dociera do mnie sporo spokojnych i rozsądnych podpowiedzi, jak choćby ta, by „przespać się” z problemem na miejscu, z drugiej strony pojawia się spontaniczna wola pomocy, ot, np. propozycja dowozu klocków do Łopuszna! Kurde, nie spodziewałem się tego, że te emocje, które czuję, są również udziałem tak wielu osób. No tak, ale ja już przed startem wykluczyłem możliwość takiego wsparcia, sam z siebie, bo regulamin nie do końca definiuje to, co wolno, a czego nie… Pętla zaciska się coraz mocniej i wiem, że muszę coś wybrać. Chochlik szepcze, „Wybierz wycof, będziesz miał go za sobą, w końcu kiedyś musi być ten pierwszy raz. No już, już!” … Trzęsę się z zimna, więc pod przeciwdeszczówkę ubieram ciepłą kurtkę. Dzwonię do żony, z myślą, że ostateczną decyzję podejmę po tej rozmowie. Cały czas waham się, co robić, czego na prawdę chcę? Mam masę sił, oszczędzałem się, w końcu, to w górach miałem na dobre odpalić! Czuję zawód, że nic z tego nie będzie i to brzemię zawiedzionych ambicji towarzyszy mi, gdy wybieram numer telefonu. Pytam, czy mogłaby zgarnąć mnie z trasy. Z Krakowa to godzina jazdy samochodem. Chochlik szepcze tym razem: „Na pewno na niedzielny obiad żony składała się również lampka wina, a może nawet dwie! Nie pojedziesz, oj nie …” Sprawy mają się jednak inaczej. No to czekam… No więc jednak wycof … Klamka zapadła, a ja ciągle nie wiem, czy ten wybór, którego właśnie dokonałem, to właściwa decyzja, z którą jestem w zgodzie. Mija godzina. Nikt nie mija sklepu, teraz widzę, jak bardzo podzielił się nasz maratonowy peleton. Odkręcam koła i wraz z ramą roweru pakuję je w duże worki foliowe. Potem jazda do Krakowa. Prysznic. Obiad. I sen … by złapać reset.

Poniedziałek

Wstaję kompletnie zregenerowany, tak jakby nie było tych prawie dwóch mokrych i zimnych dni oraz 646 km przejechanych non-stop. Mam urlop, więc postanawiam przejechać się samochodem przez Gorce i Podhale, by spotkać się z jadącą ekipą „Sanatorium” (Agata, Witek, Tomek) oraz podopingować kolegów przed nimi – Krzyśka Cecułę i Staszka Ruchlickiego. Kupuję banany i sok pomidorowy – a nóż znajdą się chętni? No i czuję, że być może przydam się nieco na mecie, gdzie Gosia i Emes nie tylko czekają z medalami, ale i ogarniają całą aprowizację dla zawodników. Spotkanie z „Sanatorium” wypada gdzieś między Dolną, a Górną Ochotnicą. Ekipa dopiero co zrobiła zakupy. Witek pakuje jednak banana. Koleżeństwo ma się całkiem nieźle, ale przed nimi jeszcze sporo gór i cztery podjazdy: Knurowska, Falsztyn, Łapszanka i Brzegi z dojazdem do mety, czyli jakieś 60 km i 1300 m podjazdów … Chwilę rozmawiamy, skacząc z tematu na temat. Dostrzegam determinację jak najszybszego skończenia całej tej zabawy, więc szybko się rozstajemy. Zawracam i kieruję się po śladzie trasy ku mecie. W Brzegach, w dolnej części podjazdu widzę mocno pracującego Krzyśka. Dwieście, trzysta metrów wyżej, z profilem trasy walczy z mozołem Staszek. Na mecie zamienią się kolejnością – całe dwie minuty różnicy po 53 godzinach walki … Kolejny dowód na to, że kolarstwo to piękny sport! Witamy ich na mecie z medalami. W nieco ponad dwie godziny później, na Głodówce pojawiają się Hipki i Tomek Niepokój – „Sanatorium” przekracza więc metę z jednakowym czasem. Kto wie, być może, gdyby nie guma w Skierniewicach i awaria hamulców, właśnie teraz, jak Oni cieszyłbym się wynikiem? A potem siedzimy w schronisku, czekając na Szafara (10 msc) i Tomka Kępczyńskiego (11 msc). Obaj szczęśliwi. Szafar wygląda jakby dopiero co wyszedł z domu na rower – widać, że przyjęta przez Niego i zrealizowana w 100% taktyka „na dwa solidne noclegi”, bardzo dobrze się sprawdziła. Tomek pojechał bardzo mocno w górach, więc widać po Nim solidne zmęczenie, przez które przebija się adrenalina i euforia radości. Oddaje mi pożyczony kabel z wtyczką. Cieszę się, że w ten sposób mogłem Mu pomóc. Na mecie pojawia się ponownie Emes, więc postanawiam wracać do domu. Czuję się nieswojo. Dziś, nie do końca tu pasuję. Dziś i jutro, to miejsce należeć będzie do prawdziwych zwycięzców.

Post Scriptum

Z Helu na Głodówkę. Piękna linia. Mam nadzieję, że narysuję ją do końca za rok. Pomimo wycofania się z imprezy, sporo dał mi ten maraton. Zebrałem doświadczenia. Przetestowałem sprzęt. Dowiedziałem się więcej o samym sobie. I chyba ta ostatnia z lekcji, jest właśnie tą najcenniejszą!
Kategoria maraton


  • DST 649.80km
  • Czas 32:27
  • VAVG 20.02km/h
  • VMAX 63.70km/h
  • Temperatura 30.0°C
  • Podjazdy 10091m
  • Sprzęt AWOL
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Karpacki Hulaka 2017

Piątek, 28 lipca 2017 · dodano: 30.07.2017 | Komentarze 0

Siedem obowiązkowych segmentów, jedna burza, dwie godziny snu, dwa obiady, pierdyliard podjazdów, zimna noc, lunatykowanie, upał, znów w górę, spotkania na trasie z innymi startującymi, 44h50min brutto ... Za rok będzie podobnie! ;-)

Relacja: tutaj

Strona: http://szlakiidrogi.pl/karpackihulaka-2017/

Hulaka w internetach ;-)


5 rano, piątek 28.07 ... zaczynam :-) Zdjęcie: Mateusz Knapik

Kategoria maraton


  • DST 494.90km
  • Czas 21:01
  • VAVG 23.55km/h
  • VMAX 63.00km/h
  • Temperatura 27.0°C
  • Podjazdy 6828m
  • Sprzęt AWOL
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Podróżnika 2017

Sobota, 3 czerwca 2017 · dodano: 05.06.2017 | Komentarze 0


RELACJA

Maraton, maraton ... i po maratonie. Chciałoby się powiedzieć: szkoda, że tak szybko zleciało! Osobiście mam wiele powodów do zadowolenia. Rozstawienie mnie przez Tomka w przedostatniej, mocnej grupie startowej przyjąłem jako gest zaufania, więc nie pozostało mi nic innego, jak przyłożyć się do startu. Opłaciły się wiosenne wyjazdy w góry i kilkanaście mocniejszych treningów po pagórkowatych okolicach Krakowa, bo dzięki nim, z niejakimi problemami, ale jednak ... przetrwałem szalone tempo do Jawora. Tak szybko jeszcze w tym roku nie jeździłem (po pierwszych 70 km, średnia 36,4 km/h) :-) Potem wjechaliśmy w góry, więc jechałem po swojemu. Z zajętego miejsca (16) jestem bardzo zadowolony. To mój dopiero drugi maraton i znów sporo się nauczyłem. Przez całą trasę miałem ogromną satysfakcję z faktu, że znam okolice przez które jadę. Czułem się przez to komfortowo, bo mijane, bądź też pozostające przede mną miejscowości, punkty trasy, czy pasma górskie, nie były oderwane od przestrzeni w której jestem, a same układały się, w bardzo logiczne fragmenty. A jednocześnie, dzięki dużemu znawstwu terenu, jakim wykazał się emes na etapie pracy nad trasą, przy udziale Jelony i Wilka, w bardzo miły sposób czułem się zaskakiwany drobnymi smaczkami, które gdzieś mi umykały, przez te wszystkie, minione lata wyjazdów w Sudety. Trasa w moje ocenie była bombowa, dziury i łaty od Paczkowa "wpisały" się w oczekiwania, podjazdy dały możliwość sprawdzenia nogi. Sama impreza wypadła świetnie i całej ekipie należą się wielkie ukłony za sposób w jaki udało się ją ogarnąć organizacyjnie. Fajnie było się z Wami spotkać w bazie i na trasie! Na koniec chciałbym szczególnie podziękować Transatlantykowi i Tyskowi za dopingujące sms-y. Sms-owe "Radio dzwon" w wykonaniu Tyska, w bardzo miły sposób pozwalało trzymać mentalny kontakt z resztą grupy krakowskiej i dodawało uśmiechu, do samotnej jazdy nocą. Dzięki!


Punkt żywieniowy. Zdjęcie: Jelona

Piąta rano

Kategoria maraton


  • DST 507.10km
  • Czas 19:17
  • VAVG 26.30km/h
  • VMAX 54.70km/h
  • Podjazdy 2164m
  • Sprzęt AWOL
  • Aktywność Jazda na rowerze

Maraton Piękny Wschód

Sobota, 29 kwietnia 2017 · dodano: 01.05.2017 | Komentarze 6

W sumie 22 godz i 1 minuta, więc jest z czego urywać :-) Udało się trzymać równe tępo, obeszło się bez problemów zdrowotnych. Zakładałem przejazd w czasie 23 godzin, więc jestem zadowolony. Masa doświadczeń, jak na debiut w zawodach i dystans 500+. 



Piątek.

Po nocnym opadzie deszczu miasto tonie w kałużach. Zjadam śniadanie, dopinam ostatnie torby i wyprowadzam rower. Przez moment ustaje deszcz. Jadę na miejsce zbiórki "grupy krakowskiej", w której jestem wraz z m.arkiem, lunatykiem i tyskiem. Pod blokiem m.arka upychamy bagaże i przypinamy nasze rowery, z resztą chłopaków umówieni jesteśmy na pobliskiej stacji benzynowej. Znów leje. Lunatyk dociera z przygodami, skutkiem których ma całkiem mokre buty. Po chwili dociera Tysek. Robimy zakupy w sklepie i ruszamy na wschód. W połowie drogi między Krakowem a Sandomierzem, przerwa na kawę. Lunatyk przeprowadza procedurę wietrzenia skarpetek wraz z suszeniem butów, które lądują na dachu samochodu. Po kilkunastu minutach ruszamy w dalszą drogę. Nastroje dopisują; żartujemy, wspominamy... Kilometry lecą szybko. W ten radosno-beztroski nastrój, tępym zgrzytem wpada, ni to pytanie, ni to stwierdzenie Lunatyka: "Nie wiem gdzie są moje buty?!". Stajemy i zaczyna się burza mózgów z gorączkowym przeszukiwaniem samochodu. Butów brak. Buty zostały, gdzieś tam, 50 km za nami ... Dzwonimy na stację i postanawiamy wracać, jeśli odnajdzie się choć jeden z butów. Po chwili telefon, jest jeden but, no więc ... ruszamy na zachód. Szydercze żarty. Lunatyk zmieszany. Śmiejemy się jednak z całego tego zamieszania. Na 0,5 km przed stacją Tysek i Lunatyk przeszukują pobocza, ja z m.arkiem robimy to idąc od stacji w ich kierunku. Znajduję wkładkę, a m.arek drugiego buta. Szkoda, że oba są kompletnie roztrzaskane i jedynie bloki nadają się w nich do użycia - dobre i to. Znów wpadamy na kawę, po której ruszamy na Sandomierz. Znów leje. W Sandomierzu odwiedzamy mały sklep rowerowy, gdzie Lunatyk kupuje nowe buty. Pada i pada. Mam dość ponure myśli, w kontekście "tego co za oknem". Do Parczewa dojeżdżamy w strugach wody, zaliczając na ostatnich kilometrach nieplanowany objazd z powodu wypadku i zablokowanej drogi. Podpisujemy listę startową, odbieramy pakiety. Ciężko nawet pomyśleć o rozbijaniu namiotu - deszcz nieprzerwanie napiera. Spotykam Tomka, Turystę, po chwili przyjeżdża Wilk. Krzątanina. Sporo osób już rozłożyło się na sali gimnastycznej. Słyszę Wąskiego, ściskam rękę z Mariobiker-em. Migają znajome twarze. Wychodzę gotować obiad. Nabijam fajkę. Ponura szarość wieczorna. W międzyczasie koledzy stawiają pierwszy namiot, w którym spać będą m.arek z lunatykiem. Makaron z pesto, parmezan, piwo. "No dobra - pora zająć się organizacją noclegu", zwłaszcza, że czeka nas jeszcze spakowanie rowerów, montaż numerów startowych i przegląd sprzętu. O wyjściu na imprezę towarzyszącą maratonowi, nawet nie myślę. Krzątanina kończy się ok 22-giej. Zmęczony gramolę się do namiotu. Tysek już śpi. Deszcz tłucze się o tropik. Miarowo odpływam, na raty, powoli, by zasnąć potrzebuję nie tylko kilku przebudzeń, ale i utraty poczucia czasu, czy dygotu ciała. To coś nowego dla mnie. Z reguły stres wywołuje u mnie, w swym finalnym stadium, stan głębokiego uspokojenia...

Sobota i niedziela.

Nocna zlewa kończy się ok. 4-rano. Obfite śniadanie, po którym melduję się tuż po 7-mej na starcie. Zaczyna padać, co nie specjalnie dobrze mnie nastraja. Ostatecznie zakładam ceratę, w której już przejadę cały dystans. Jeszcze tylko montaż rejestratora gps i wraz z pozostałymi osobami z grupy VI-ej stoimy na kresce. 7:25 ... startujemy. Tuż za rondem wyjeżdżam na czoło grupy, ale po chwili towarzystwo unaocznia mi, że ma "inne plany" i dokłada jeszcze 2-4 km/h do moich 30km/h. No i tyle było jazdy z grupą ... całe 4 km ;-) Nie mam zamiaru ich gonić. Moje cele na dziś, to dojechać w założonym czasie, tj. 23 h brutto, bez kontuzji, swoim, równym tempem. Kompletnie nie myśląc więc o tym co przede mną, jadę sobie solo. Tradycyjnie rozkręcam się ok.30-35 km. Mijam pojedyncze osoby. Ze spotkanymi na trasie Stanisławem Piórkowskim i Izą Włosek chwilę rozmawiam. W Piaskach, na 70 km trasy mijam Michała Wolffa, który, jak się domyślam, poprawia coś przy rowerze. Na pierwszym punkcie kontrolnym spotykam sporo osób, ale jako, że się nie ścigam, po zdobyciu pieczątki robię herbatę, zjadam drożdżówki i ruszam dopiero po kwadransie :-) Trochę dziwi mnie brak osób z grupy, która startowała za mną, w tym chłopaków z Krakowa. Jadę dalej sam. Trzymam średnią 29 km/h, więc jest bardzo dobrze. Za Szczebrzeszynem zaczyna się zalesiona część Roztocza Północnego. Najpierw długi podjazd, na którym, jak na złość, nie za bardzo mogę się dogadać z siodełkiem, a potem szybki zjazd w obniżenie Józefowa. Ostatnie kilometry przed kolejnym punktem kontrolnym jadę z większą grupą. Na punkcie uzupełniam bidony, zjadam drożdżówkę. Znajome twarze. Kurier relaksuje się paląc papierosa, kilka osób próbuje aktywować swoje nadajniki gps, które przestały być widoczne na monitoringu. Tym razem przerwa jest krótsza. W dalszą drogę ruszam trochę skołowany: obsługa punktu mówi coś o nieprawidłowym przejeździe w razie jazdy bezpośrednio na Susiec. Mój ślad pokazuje jednak, że właśnie tak powinienem jechać. No ale wbrew temu, kieruję się wraz z Kurierem, a raczej kilkanaście metrów za nim, na wieś Długi Kąt, skąd skręcam na Susiec, w kierunku śladu. Niepotrzebna nerwowość. Sięgam po bidon, na wyboistej drodze. W momencie gdy już prawie wkładam go w koszyk, przednie koło podbite na jakiejś nierówności ląduje na prawej krawędzi asfaltu. Z trudem łapię kierownicę trzymając cały czas bidon. Walczę by nie upaść. W końcu wybieram kontrolowany upadek - kładę rower i siebie na lewym boku. O dziwo nie jest źle: obite udo, trzy małe dziury na kolanie i cały rower. Gdzieś z tyłu pojawiają się koledzy Marek i Łukasz. Proponują wspólną jazdę. Dość szybko dociera do mnie jak zgrany i świetnie zorganizowany team tworzą: jazda po zmianach, w tempie 32-34 km/h, komendy i ostrzeganie się przed niespodziankami drogi. Początkowo wiszę na kole, potem wychodzę na swoją zmianę. I kolejną. Udo boli, ale daję radę. Wspólna jazda kończy się jednak na jednej ze ścianek (10%) ... Z ust Marka pada krótki wierszyk o "babci, wnuczku i warcabach", po którym wiem, że oto nadszedł czas pożegnań ;-) Do Horyńca Zdroju udaje mi się jednak dogonić kolejną grupę i ostatnie 10 km przed tym punktem jadę znów "po dość" szarpanych zmianach. W restauracji spotykam ponownie Michała, który w chwilę później odjeżdża. Na moment wpada tu również Hipcia, ale po wbiciu pięczątki znika, równie szybko jak się pojawiła. Tymczasem rozsiadam się na długą przerwę: obiad, doładowanie telefonu, zmiana ciuchów na suchy komplet. Po 20-stu minutach czuję się solidnie wypoczęty. Ruszam w towarzystwie dwóch poznanych wcześniej kolegów. Z kwietniowej "Wyprawki Roztoczańskiej" znam dobrze cały odcinek Horyniec - Narol. Czuję się całkowicie zregenerowany, jakbym zaczynał jazdę rowerem, a przecież mamy już w nogach ponad 250 km. Wietrzny i chłodny dzień ustępuje z wolna przyjemnemu wieczorowi. Wychodzi słońce, które, choć nisko zawieszone umila jazdę. Trzymam się w czubie grupy, bo szarpane tempo mówi mi, że za chwilę rozerwie się ona na kilka mniejszych. Postanawiam sprawdzić własną nogę i na segmencie "Werchrata climb" wrzucam ostre tempo, które wytrzymuje tylko Kaziu Piechówka. W ten sposób poznaję kompana na dalszą część maratonu. Kolejne hopki i jedziemy w trójkę z Romkiem Piszczatowskim. Działamy na zasadach "jedź albo giń", więc każdy daje na swoich zmianach tyle ile może. System sprawdza się, bo wszyscy możemy mniej więcej tyle samo: Kaziu szaleje, ja nadrabiam na podjazdach, Romek zagina czasoprzestrzeń na płaskim. Doganiamy i mijamy kolejne grupki, w tym dwie osoby z mojej grupy startowej. Za to na punktach kontrolnych trwonimy czas na nieśpieszne popijanie kolejnych herbatek i kaw. Tuż za nami jadą Lunatyk z Tyskiem, widujemy się na kolejnych punktach. Z nastaniem nocy nie wiele się zmienia. Punkty są rozmieszczone bardzo komfortowo, co 75-85 km, więc następujące po sobie odcinki trasy szybko mijają. Noc robi się zimna, ale na szczęście jest sucho. Cały czas trzymamy się równego tempa, jedziemy na kilkuminutowych zmianach. Rozmawiamy. Na ostatni punkt kontrolny w Wierzbicy (430 km) wjeżdżamy kilka minut po 2-giej w nocy. Wypijam kawę i małą colę. Grzejemy się chwilę w środku, koledzy zmieniają baterie w lampach. Okazuje się również, że z naszej trójki, tylko ja posiadam sprawnie działającą nawigację. Pojawia się również solista z Danii - Paul Abaek, mocno zmarznięty, ale podpytany o wrażenia z trasy, mocno jest nią oczarowany. Ruszamy. Do mety zostało nieco ponad 70 km i wiem, że już nic mnie nie zatrzyma. Świadomość bliskiego końca jazdy dodaje mi dodatkowych sił. Około 4-tej wszyscy na moment przymulamy, tempo spada do 23-24 km/h. Wjeżdżamy na krajówkę 82, a po chwili w ciemne lasy Poleskiego Parku Narodowego. Dopiero teraz dociera do mnie pustka jaka panuje na drogach: jesteśmy tu tylko my, szum gum, zbliżający się brzask i świergot ptaków. Czuję jak przybywa mi sił, pojawia się ten dodatkowy zapas mocy, który znam z gór, którego źródłem nie są żele, cukry, czy białka, a endorfinowa bańka radości, spełnienia, jakiejś trudnej do zdefiniowania "kompletności ciała i ducha". Świt witamy tuż przed Parczewem i nawet wyboje na 20 km odcinku Kołacze - Sosnowica nie są wstanie zmienić we mnie radości, jaką daje mi jazda. Ostatnie 15 km ciągnę więc na czele grupy i zdecydowanie przyspieszam. Parczew wita nas słońcem, jeszcze tylko dwa skręty i wjeżdżamy na metę!. Radość ... w której czuję satysfakcję, spełnienie i wdzięczność do kolegów, z którymi pokonałem połowę dystansu. Odbieramy dyplomy, medale, robimy sobie wspólne zdjęcie. Pojawia się Tomek, który gratuluje mi ukończenia imprezy. Nie czuję się zmęczony, nie czuję potrzeby snu, czy szybkiego zaspokojenia głodu. Jedyne czego naprawdę potrzebuję, to zmiany ciuchów, na inne, na suche. Przyjdzie mi na to czekać, do przyjazdu Turysty, który wiezie kluczyki od m.arkowego samochodu. W sobotę bowiem, tak zamieszaliśmy z tymi kluczami, że ostatecznie m.arek został z dwoma, choć to ja powinienem mieć jeden z kompletów. Czas oczekiwania minął przy kilku kawach i rozmowach. A potem prysznic, wyżerka, dłuższy posiad i rozmowy z Tomkiem i Wilkiem oraz Wąskim, Kosolą, Gavkiem i Turystą. Sen jakoś nie chciał nadejść, za to przyjechał m.arek :-) Siadam w słońcu z fajką. Tytoń smakuje obłędnie. Zaczynam zastanawiać się nad tym wszystkim czego doświadczyłem. Na spokojnie, ale i mając gdzieś z tyłu głowy wypowiedzi wszystkich spotkanych w ten niedzielny poranek osób. Dociera do mnie ogrom doświadczeń jakie zdobyłem. Zaczynam postrzegać swój udział w maratonie w kategoriach sportowych. Uśmiecham się do siebie, bo wiem, że sporo mogę poprawić, że mogłem mieć znacznie lepszy czas, gdybym tylko od początku nastawił się na wynik i większą dyscyplinę podczas odpoczynków. Puszczam te myśli wolne gdzieś w przestrzeń wokół mnie. To na prawdę nie jest istotne, bowiem ukończyłem swój pierwszy maraton 500 km ;-)





Kategoria maraton